Reklama

Superunknown Grunge Tribute czyli 100% Seattle w pilskim wydaniu 

Była czwórka z Seattle. Jest czwórka z Piły. Superunknown Grunge Tribute to najnowszy muzyczny projekt Marcina Żmudy, Filipa Kowalskiego, Michała Nalepy i Grzegorza Paluszkiewicza znanych z 6OR9 - Projekt Hendrix. Jest w nim wszystko, za co świat pokochał grunge.  

Seattle. Miasto, które urodziło muzykę. Muzykę, która zmieniła wszystko. W 1991 roku wychodzi „Nevermind” Nirvany, „Ten” Pearl Jam, „Badmotorfinger” Soundgarden, rok później ukazuje się „Dirt” Alice in Chains. Grunge wywraca cały muzyczny świat na drugą stronę. Jest brudny, surowy i szczery. Nosi koszulę w kratę i trafia prosto w serce.  

  W Seattle pada deszcz. W Pile też pada deszcz. 22-letni wtedy Marcin Żmuda gra w metalowym Orionie razem z Robertem Perzem, Arturem Szałowskim i Longinem Bartkowiakiem. Coverują Metallikę. Rok wcześniej z anteny radiowej dwójki znika jego ulubiony program „Muzyka młodych” z metalową muzyką. Na szczęście, jest już MTV i „Headbangers Ball”.  

Po Orionie jest jeszcze Lektor, w którym grają amerykańskiego rocka. Wreszcie w 1994 roku powstaje Tombstone, w którym będzie grał 12 lat i z którym wyda cztery płyty. To wszystko dopiero się wydarzy. Najpierw zdarzy się księgarnia muzyczna na 11 Listopada i płyta Nirvany „Nevermind”, a krótko po niej „Ten” Pearl Jam.  

Jak zacząłem słuchać „Nevermind”, to nie wiedziałem do czego mam to przypiąć, no bo punkowa gitara, metalowa perkusja i do tego jeszcze to melodyjne śpiewanie. To nie była muzyka, jakiej ja byłem przyzwyczajony, czyli technicznie i na temat. Nie było tu żadnego solówkowania, żadnych popisów instrumentalnych. I jednocześnie była to muza, która wgniotła mnie w ziemię

– wspomina Marcin Żmuda, gitarzysta Superunknown Grunge Tribute.  

Rok wcześniej do Piły przeprowadza się przyszły perkusista Filip Kowalski. Od razu wsiąka w granie. Pierwszy zespół to grindcorowy deathmetalowy Mentis Penetralia. Potem jest Nomad, z którym zagra kilka koncertów. Na zgliszczach Nomadu powstaje funkowo hardcorowy Cios Poniżej Pasa w składzie Witek Winiarski i Piotr Bąk na wokalu, Waldek Bąk na gitarze, Bartek “Barton” Przewoźniak na basie i Filip na perkusji.  

Po rozpadzie Ciosu Filip robi sobie przerwę od grania. Wraca po kilku latach jako perkusista Madhouse'u. Na razie jest jednak początek lat 90-tych, a  Riki Rachtman puszcza w „Headbangers Ball” teledysk „Jesus Christ Pose” Soundgarden. 

I to mnie rozwaliło. Po prostu zakochałem się w tym zespole. Jeszcze później był „Outshined”, ale to był ten pierwszy świadomy kontakt. A potem był Pearl Jam, był „Jeremy”, był „Alive” i przepadłem. Ta pierwsza płyta była i wciąż jest niesamowita

– wspomina Filip Kowalski.  

Kiedy wychodzi pierwszy album Pearl Jam ma 16 lat, a w domu ćwiczebną perkusję. Każdego dnia po szkole zamyka się w pokoju, puszcza na kasecie „Ten” i gra całą płytę.  

Grunge kupił nas innością. To był taki świeży oddech w muzyce.  Takie typowo heavy metalowe granie, na które był boom w latach osiemdziesiątych, zaczynało się już wypalać. I nagle pojawia się parę takich zespołów, które mieszają trochę bluesa, trochę starego hard rocka, trochę metalu i podlewają to wszystko punkową energią. I jak ta mieszanka wybuchła, to okazało się, że zrobili muzyczną rewolucję

– mówi Filip Kowalski.  

Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych to czas nie tylko grunge’u, ale również kaset kupowanych w sklepach muzycznych albo w budkach na ulicy. W Pile po muzyczne nowości chodzi się do księgarni muzycznej na 11 Listopada, do Sonusu na Towarowej, do MusicLandu na Placu Zwycięstwa. O kasetę było łatwiej niż o flanelową koszulę w kratę. Jeżeli grunge jako muzyka, który nie miał żadnej ideologii, miał jakiś symbol, to była nią właśnie kraciasta koszula. W Seattle były popularne, bo nosili je pracownicy tartaków, w których pracowała połowa miasta. W Polsce też najłatwiej było ją zdobyć jako koszulę roboczą. W ten sposób koszulę Filipowi załatwił wujek. Z kolei Marcinowi koszulę załatwił kumpel. Oprócz kratki miała też pieczęć: ZK Wronki. 

Jest 2025 roku. Wśród żywych nie ma już Kurt Cobaina, Layne’a Staleya i Chrisa Cornella. Rok wcześniej Pearl Jam wraca do korzeni płytą „Dark Matter”, dwunastą już w dorobku grupy. Tymczasem z mapy Piły zniknęły sklepy muzyczne. Zniknęły też kasety. A poza tym prawie nic się nie zmieniło. Filip powie, że Pearl Jam to wciąż jego ulubiona grungowa kapela, zwłaszcza po „Viatology”. Marcin jako kompozytor będzie szukał przez te wszystkie lata inspiracji w bardzo różnej muzyce przesłuchując tony muzyki. Cały czas będą jednak z nim trzy płyty: „Ten” Pearl Jam oraz „Dirt” i „Jar of Flies” Alice in Chains. Teraz gdy jako wrócili do grania grunge’u, wróci też do innych płyt.  

W przeciwieństwie do Filipa nie mam jednego ulubionego zespołu. To zawsze będzie ten, którego akurat słucham. Trudno byłoby mi się zresztą zdecydować i wybierać między Soundgarden a  Alice in Chains. Oba zespoły są genialne

– podsumowuje Marcin Żmuda.  

Nie szukam w muzyce formy, tylko treści. Nie szukam perfekcji, tylko czegoś, co będę mógł poczuć

– to już Michał Nalepa, który Superunknown Grunge Tribute jest na wokalu. 

Michał, rocznik 1994, minął się z Kurtem, zdążył na resztę. Jego pierwszą muzyczną fascynacją był jednak nu metal i Limp Bizkit. Kiedy wyrósł z nu metalu, zapuścił korzenie w grunge’u. Miał 16 lat, kiedy z przystanku „Live at Reading” Nirvany wsiadł do pociągu z Seattle. I wcale nie uważa, żeby się spóźnił na grunge. Miał w końcu dopiero 16 lat.  

Nikt nie ma grunge’u na własność, ani większych praw do niego tylko dlatego, że to była muzyka jego młodości

– mówi Michał Nalepa.  

Grunge rezonował z tamtym 16-latkiem, który szukał w muzyce trochę brudu i rezonuje teraz z dorosłym już facetem, który znalazł w nim dużo więcej.  

Kiedy zaczynałem śpiewać inspirowałem się wokalistami grunge’owymi. Może dlatego teraz to najbardziej naturalny dla mnie rodzaj śpiewania. Większym wyzwaniem było dla mnie śpiewanie Hendrixa niż Cornella

– przyznaje Michał Nalepa.  

Sam najlepiej odnajduje w repertuarze Alice in Chains oraz Pearl Jam. Głos Layne’a Stanleya jest mu najbliższy wokalnie, z kolei z głosem Eddiego Vadera jest najbardziej osłuchany. Najtrudniejsze są partie Chrisa Cornella, którego z tej czwórki uważa za najlepszego wokalistę. Zaśpiewać tak jak Kurt Cobain wbrew pozorom wcale nie jest tak trudno, nawet gdy trzeba przejść od szeptu do wrzasku.  

To właśnie Michał rzucił pomysł wiosną cover bandu grającego grunge’ową klasykę. Pierwszym kawałkiem, który wzięli na warsztat był „Man in the Box” Alice in Chains. Teraz mają w repertuarze około 20 numerów wielkiej czwórki z Seattle, a także numery Stone Temple Pilots.  

Te kawałki cały czas są świetne. Po tych wszystkich latach słuchania różnej muzyki wracasz na przykład do „Superunknow” Soundgarden i słyszysz cholernie dobrą muzę, która wcale się nie zestarzała. I tego właśnie brakuje mi teraz: muzyki, która się nie starzeje, która nie jest sztampowa. Każdy z czwórki z Seattle brzmi inaczej. Wszystkie zespoły, które teraz się robi w komercyjnym metalu, brzmią tak samo. Tutaj tego nie ma. To jest cały czas świeżość. To są przede wszystkim zajebiści muzycy, co słychać na każdym kroku

– podkreśla Marcin Żmuda. 

  Filip nie ukrywa, że musiał się sporo napocić, żeby zagrać partie perkusyjne Matta Camerona.  

To jakiś kosmita, w pozytywnym tego sensie. On jest dla mnie geniuszem, bo słuchasz jego gry i kiwasz głową, bo kawałki wydają ci się proste, ale jak je masz zagrać, to okazuje się, że one są zagrane w podziałach iście jazzowych. Jest to spore wyzwanie dla rockowego perkusisty

– mówi Filip Kowalski.  

Superunknown Grunge Tribute założyli z tą samą myślą, z jaką kilka lat temu zakładali 6OR9 - Projekt Hendrix. Dla czystej przyjemności grania tego, co kochają. Grania dla innych, ale też dla siebie.  

Czasami gramy jakiś kawałek i czuję jak to, co gramy wchodzi pod skórę. Albo po prostu gdzieś odlatuję, bo Pearl Jam w wielu kawałkach jest bardzo kompozycyjnie zbliżone do Hendrixa. On ma dużo numerów takich mocno improwizacyjnych, że nie wiadomo kiedy skończyć. I czasami kiedy gramy Pearl Jam musimy na siebie popatrzeć, żeby w tym momencie stwierdzić „A to już chyba teraz będziemy kończyć”. I na każdym koncercie ten kawałek trwa inaczej. Czasami może o kilkanaście kółek polecieć dłużej, bo jest dobrze

– mówi Marcin Żmuda.  

„No one sings like you anymore…”. A jednak.  

 Fot. Filip Kowalski

Aplikacja pilaonline.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 30/11/2025 11:28
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo pilaonline.pl




Reklama
Wróć do